Uwielbiam Włochy. Jeśli myślę o kraju, do którego mogłabym wyjechać kiedyś na stałe to właśnie słoneczna Italia. Kiedyś nawet uczyłam się włoskiego, ale niestety była to krótka przygoda, do której cały czas chciałabym wrócić. W każdym razie prócz włoskich lodów (ale tych prawdziwych, a nie z maszyny) nie pogardzę też książką, której akcja ma miejsce właśnie we Włoszech. Opis powieści, o której chcę dzisiaj Wam powiedzieć, dość mocno zachęca, aby zapoznać się z jej treścią. Wskazuje na trochę romansu i trochę kryminału, w których ostatnio bardzo się lubuję. Nic, tylko czytać.
Lavinia Monetti jest niewidomą policjantką, lecz choć w dzień pomaga przy tropieniu przestępców, to co noc do jej mieszkania przychodzi nieproszony nieznajomy, który prócz obserwowania bohaterki nie robi nic więcej. Pewnego dnia w pracy Lavinia odbiera telefon, a rozmówca informuje ją o zaginięciu dwóch osób z rodziny Challeri. Problem w tym, że głos ze słuchawki wydaje się znajomy…
Mam ogromny problem z tą książką. Ale od początku. Co mi się podobało? Przede wszystkim pomysł, by główna bohaterka była niewidoma i wyszczególnienie faktu, że w związku z tym ma bardzo dobrze rozwinięty zmysł słuchu i dotyku. Ten pomysł wraz z faktem, iż jest ona policjantką otwiera szerokie pole do popisu. Po drugie fakt, że „Ze snu…” pokazuje, że mimo niepełnosprawności można być pełnoprawnym członkiem społeczeństwa i wykonywać zawód użyteczności publicznej. Koniec. Potem już było tylko źle.
Lavinię co noc odwiedza nieznajomy, który tylko i wyłącznie się w nią wpatruje, nie odzywa się, niczego nie kradnie, nie dotyka jej. Każda normalna osoba byłaby tym przerażona, zamykałaby drzwi, zgłosiłaby to (przypominam, że główna bohaterka jest policjantką!), ale nie ona. Lavinia zaczyna się cieszyć i ekscytować, praktycznie nie mogąc się doczekać tych codziennych wizyt. To nie jest normalne. Zwłaszcza, że gdzieś po drodze pojawiają się jeszcze myśli o stosowaniu wobec niej przemocy. W zasadzie niezdrowa radość odnośnie przemocy występuje kilkukrotnie.
„Ze snu…” nie miało chyba żadnej, dosłownie żadnej korekty. Nie jestem w tym względzie profesjonalistką, ale skoro takiemu laikowi jak ja, zaczęły przeszkadzać ciągłe błędy i powtórzenia to musi być naprawdę źle. W pewnym momencie przestałam skupiać się na fabule, ponieważ ciągle wychwytywałam pojedyncze słówka albo określenia, które pojawiały się dosłownie co zdanie. Gdybym miała zakreślać te miejsca to połowa tej książeczki byłaby zaznaczona. Rzeczą, która mnie pokonała, była „mimika twarzy”, jakby mimika mogłaby być jeszcze gdzie indziej. Do tego wszystkiego bardzo razi fakt, że Maya M. Lancewicz bardzo mocno podkreśla wszystkie czynności wykonywane przez bohaterów – którą ręką podrapali się po lewej części głowy, na którą stronę biurka prawą ręką położyli dokumenty, czy że bohaterka na swoich ramionach poczuła nacisk, tak jakby mogła go poczuć na ramionach innej osoby. O tym, że synonimy istnieją autorka również zapomina.
Kompletnie nie rozumiem
sensu dwóch wstawek z życia pań Miodownik, które wybrały się na
pogrzeb w Warszawie. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z pozostałą częścią
książki.
Od jakiegoś czasu zwracam uwagę na to, by książki miały odpowiednią proporcję
dialogów do opisów. Niestety, w przypadku „Ze snu…” przeważają głównie opisy, a
dialogów jest jak na lekarstwo. Większość fabuły dzieje się w głowach
bohaterów, niż w akcji, co sprawia, że licząca ok 150 stron książka momentami
się dłuży i brakuje jej dynamiki.
Bardzo żałuję tego, że „Ze snu…” poszło w tę, a nie inną stronę. Pomysł na to, by policjantka była niewidoma i musiała rozwiązać zagadki kryminalne – świetny. Właśnie te momenty, kiedy akcja działa się wokół rozwiązywania sprawy były najbardziej interesujące. Cała reszta – nie. Nawet kiedy tylko myślę o tym, że główną bohaterkę ekscytowały nocne wizyty jakiegoś faceta, to mną trzęsie. Gdyby tylko Maya M. Lancewicz bardziej skupiła się na wątku Challerich to całość mogłaby być fantastyczna (po odpowiednio zrobionej korekcie, oczywiście).
„Ze snu…” to niewykorzystany
potencjał. Szkoda.
Ocena: 2/10
Liczba stron: 149
Właśnie chciałam napisać, że pomysł wydaje się super - szkoda, że zabrakło szlifu dla tej historii.
OdpowiedzUsuńA po wstępnie już myślałam, by dopisać ją do swojej listy. Też uwielbiam Włochy, szczególnie ich kuchnie! Co do samej książki, to totalnie się zgadzam, jak książka ma za dużo opisów, to nie wróży to nic dobrego :( Przeważnie takie książki są po porostu rozlazłe.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko!